Dwudziestego piątego stycznia tego roku umarłam.
Leżałam na zimnych kafelkach w biało-czarne wzory i krzyczałam. Nigdy nie sądziłam, że taki krzyk jest możliwy. Miałam wrażenie, że wypełnia mi całe gardło, że przepływa mi przez usta jak płynne złoto i płynie po podłodze mieniącymi się strumieniami. Że wibruje mi w uszach i że ja sama wibruję. Nie było we mnie nic oprócz krzyku. Nie było intelektu i nie było moralności, nie było społecznych norm i nie było żadnych reguł. Byłam pusta, wypełniona jedynie dźwiękiem. Byłam krzyczącym zwierzęciem, konającym na chłodnej posadzce.
Umarłam wtedy i była to śmierć niedosłowna, ale też nie do końca metaforyczna.
Umarłam, ponieważ uświadomiłam sobie straszną rzecz, która mnie spotkała, a kiedy spłynęło na mnie to zrozumienie, to całe moje życie się skończyło. Być może nigdy nawet nie istniało, nie w takiej formie, w jakiej je widziałam. Rozpadło się we mnie wszystko. Ze wszystkich konstruktów, starannie budowanych przez 35 zim, wiosen, lat i jesieni, nie zostało nic. Rozpadłam się ja, rozpadło się moje rozumienie rzeczywistości, rozpadła się moja przeszłość i przyszłość.
Leżałam na zimnej posadzce. Ale leżałam też na spalonej ziemi.
Chociaż umarłam, nie umarło moje ciało. Przez kilka tygodni chodziło po świecie puste, napędzane samymi instynktami. Jadło to, co mu podano. Pozwalało przenosić się z miejsca na miejsce. Jeździło samochodami. Stało pod prysznicem i czuło, jak spływają po nim strumienie ciepłej wody. Prowadziło nawet zajęcia i uzupełniało dokumenty księgowe. Jego usta recytowały wyryte w mózgu formuły.
To ciało nie było w stanie pisać ani czytać. Nie było w nim niczego twórczego. Było wyprane z treści i pozbawione sensu. Było obolałe jak po ciężkiej operacji.
Kilka tygodni później w tym ciele zamieszkał jednak ktoś inny. Ktoś się tam urodził. Była to osoba delikatna jak kaczy puch i mocna jak tytanowy pancerz. Była to osoba, która przeżyła własną śmierć, więc wiedziała, że nic jej nie pokona. Spojrzała na spaloną ziemię pod swoimi stopami i zobaczyła w niej plac przygotowany pod budowę czegoś nowego. Założyła więc żółty kask budowlany, wyciągnęła kalkę inżynierską i zaczęła planować.
U tej osoby dużo się dzieje. Ta osoba brodzi w strumieniu życia, płacze i śmieje się, zajada pomarańczami i chodzi do Biedronki w pełnym makijażu i czerwonej sukience. Targają nią często silne emocje, a ona doświadcza ich w pełni. Ale czuje też, że to wszystko przeminie. Przeżyła już jedną śmierć i wie, że przyjdą kolejne. Wie, że przeminie jej wzruszenie i przeminie rozpacz, i gniew, i jej głodne pocałunki, i składki na ZUS, i złamane serce, i nowe miłości. Wie, że wszystkie życiowe zawirowania są jak burzowe chmury, nad którymi trwa niewzruszone, błękitne niebo. Wie, że to niebo zawsze tam było i zawsze tam będzie.
Ta opowieść nie ma morału, bo dobre opowieści nie są po to, żeby moralizować. Dobre opowieści nie dają odpowiedzi, a same pytania. Ta opowieść pyta: co by się stało, gdyby okazało się, że jesteś w stanie przeżyć własną śmierć?