O wschodzie nakładam twarz
Sierść splatam w cienkie warkocze
Piłuję szpony
Skrzydła
Układam starannie
Pod jasnymi szatami
Rozkładam przyjaźnie dłonie
Mój śmiech jak srebrne dzwonki
Ale podziw to też
Rodzaj uwikłania
Więc zaraz po obiedzie
Obieram się ze skóry
Czyszczę
Zębami futro
Mlaszczę
Prostuję grzbiet
Mój dom ma wiele pokoi
Łąki pełne motyli
I gabinety cieni
Rozwieszonych na ścianach
Są w nim ciemne piwnice
Słoje wypełnione
Sercami kochanków
Oczami podróżników
Płaczem niemowląt i starców
Ze stołów mi spływają
Ciała ukochanych
Jak jedwabne draperie
Spójrz
To tutaj rozkrawam
Powłoki brzuszne
Odsłaniam
Sieć powięzi
Badam
Ruchy nadgarstków
Ten spektakl osocza mięśni
Odoru strawionych resztek
Nie jest miły dla oka
Odwracasz się więc gwałtownie
Chcesz by twoja skóra
Była szczelnym schronieniem
Suchym
Bezpiecznym
Okrytym
Tkaniną z czystego lnu
I nie rozumiesz czemu
Tak bardzo swędzi cię ciało
Nie wiesz że chcesz rozdrapać
Tę gładką powłokę
Pod którą
Rośnie szorstka sierść
1 Comments