Przejdź do treści Przejdź do stopki

Od dwudziestu lat nie jest u mnie najlepiej, chociaż naprawdę próbuję i żyję, jak się powinno. Poszłam do liceum, gdzie nie byłam ani genialna, ani wyjątkowo tępa. Poszłam na marketing i zarządzanie, bo wszyscy poszli i wszyscy mówili, że to taki przyszłościowy kierunek. Potem napisałam przeciętną magisterkę, za którą dostałam przeciętne oceny. Poszłam do przeciętnej pracy w przeciętnej firmie, a potem kolejnej i kolejnej. 

Mieszkam w wynajętym mieszkaniu z obcymi ludźmi, których mijam w kuchni, kiedy robię śniadanie. Na śniadanie zjadam kanapki z serem, a na obiad kurczaka w sosie Aspiro. Robię zakupy w Biedronce.

Nie mam żadnych zwierząt, bo z nimi tylko problem, tak zawsze mówiła mi matka, i w sumie to chyba nawet nie wiem, jak się nimi zajmować. Poza tym zwierzęta mnie nie lubią. A właściwie to ignorują. Psy nie podchodzą do mnie, żeby mnie obwąchać, koty nie łaszą się, jestem dla nich niewidzialna.

Może po prostu jestem niewidzialna.

To się wszystko zaczęło, jak miałam dziesięć lat. 

Bo przedtem tak nie było. Przedtem miałam coś dziwnego z oczami. Inaczej wszystko postrzegałam. Czasami obijałam się o przedmioty, które wydawały mi się bardzo daleko, a czasami miałam wrażenie, że coś znajdowało się tuż przed moim nosem, podczas gdyby w rzeczywistości było kilometry ode mnie. Czasami rzeczy nagle się poruszały tuż przede mną i zmieniały położenie. Jakby bawiły się, to uciekały, to przybliżały, grały w berka. Wszystko wokół było dziwne, ale to było ciekawe. Świat był pełen niespodzianek, a ja lubię niespodzianki. To znaczy lubiłam. Wszystko było pełne kolorów, zapachów, faktur, dźwięków, wszystko migotało i lśniło.

Rodzice czasem martwili się o mnie, jak uderzałam głową w latarnie na ulicy albo obijałam się o meble, albo nie mogłam w podstawówce znaleźć sali i błąkałam się przez godzinę na korytarzach, aż w końcu pani dyrektor mnie prowadziła tam, gdzie trzeba. Ale w sumie to stwierdzali zawsze, że po prostu jestem gapa i że ciągle myślę o niebieskich migdałach, i że nie patrzę, gdzie lezę. Matka mi mówiła, żebym uważała. Dużo pracowali, matka była nauczycielką w szkole specjalnej, a ojciec przywoził z Niemiec perfumy na litry, które sprzedawał potem w pasażu. Lubiłam je wąchać.

To, czego nie lubiłam, to spania. W snach świat był porządny, taki, jak miał być. Wszystkie przedmioty stały na swoich miejscach jak żołnierze w wypastowanych butach i odprasowanych mundurach. Wszystko było przewidywalne, przygaszone, szarawe i miało deszczowy, metaliczny posmak. Wszystko było tak strasznie, strasznie nudne.

Potem zmarła babunia. Była tarocistką i uwielbiała znosić do domu przedmioty. W jej korytarzu zawsze było pełno obcych ludzi, którzy chcieli, żeby przepowiedziała im przyszłość, a ona przepowiadała im i nie myliła się prawie nigdy, no może w pięciu procentach przypadków. No i jednego dnia zamordował ją ten człowiek, bo jego żona chodziła do babuni co tydzień, w sobotę, od trzech lat, i babunia przepowiedziała jej przyszłość tak precyzyjnie, że ta żona potem już od niego odeszła, a on został sam, rozpił się, stracił pracę i jednej nocy, bardzo pijany, włamał się do domu babuni i wbił jej śrubokręt w oko.

Ale zanim to się stało, babunia zarobiła mnóstwo pieniędzy na tych swoich wróżbach. Miała nawet jakieś konta za granicą, żeby uniknąć podatków i willę na Riwierze. Ale tę willę to zostawiła swojej przyjaciółce, a nam zostawiła swój dom na Sołaczu, a to był wielki dom, z korytarzami jak labirynty i zaraz przy parku. Uwielbiałam go, bo było tam z dwadzieścia pokoi, a w każdym były góry ciekawych rzeczy. Były talie tarota i runy, i magiczne kryształy, i te takie plastikowe zabawki z jajek z niespodzianką, i stare księgi magiczne, które były takie kruche, że jak się je otwierało, to czasem strony się łamały, i stosy biblii z różnych epok i w różnych językach. Były maleńkie filiżaneczki z porcelany i takie duże książki, w których były stare Kuriery Poznańskie i jeszcze Świerszczyki, i strasznie lubiłam to czytać, bo w Świerszczykach były różne krzyżówki i żarty, a z kolei w Kurierach były takie śmieszne, stare reklamy. I jeszcze było dużo zdjęć, głównie czarno-białych, w takich tekturowych albumach, i buteleczki Pani Walewskiej, i porcelanowe figurki aniołków i pastuszków, którzy mieli różowe policzki, białe owieczki i lekkiego zeza. Babunia miała też jeden pokój wypełniony po sufit niemiecką chemią, bo zawsze uważała, że niemiecka chemia jest najlepsza, nie to, co to polskie gówno. I jeszcze miała naszyjniki ze sztucznych pereł i prawdziwego złota i dużo plastikowych pudełek po lodach Algida, starannie umytych i upchniętych we wszystkie kąty kuchennych szafek. Wszystko w domu babuni było ciekawe. 

I wszystko w domu babuni było też niebezpieczne. Bo łatwo było potknąć się albo wpaść na te hałdy przedmiotów, które przykrywały mnie potem jak wielka zakurzona lawina. I łatwo było też spaść ze schodów, które wiły się i zakręcały, przybliżały i oddalały. No więc spadłam, dokładnie trzydzieści trzy dni i sześć godzin po tym, jak się tam wprowadziliśmy.

Poszłam do szpitala i tam lekarka opierdoliła matkę i ojca, że są nieodpowiedzialni i czy nie zauważyli nigdy, że z ich dzieckiem jest coś nie tak. Śmierdziała papierosami i płynem do dezynfekcji i miała takie suche dłonie i oczy wbite w jeden punkt. I powiedziała jeszcze, że mam rzadką chorobę, której teraz już nie pamiętam, i że muszą mi zrobić operację, a matka dostała wtedy spazmów, bo jak to się stało, że ona, pedagog specjalny, i nic nie zauważyła. Natychmiast rzuciła pracę, czego zawsze żałowała, ale znosiła swój los z godnością prawdziwej katoliczki. Umówiła mnie na zabieg. No więc tydzień później wróciłam do szpitala.

Noc przed operacją spędziłam w małej izolatce z matką, która przyjechała, żeby wspierać mnie w tym trudnym momencie, i chrapała tak, że nie mogłam zasnąć. Światło księżyca wpływało przez szpitalne okna, oplatało łóżka z białych, metalowych rurek z kartą pacjenta na przodzie i te takie niewygodne drewniane krzesełka, co zawsze są w szkołach i szpitalach. Pachniało rozwodnionym ryżem i od razu zaburczało mi w brzuchu. Nie dali mi nic jeść od śniadania i całe ciało miałam jakieś napięte, nie wiem czy z głodu, czy z czegoś innego. Ale nagle poczułam, że coś jest bardzo nie tak, więc podeszłam do okna i wyjrzałam na opuszczony parking szpitalny. Stała tam kobieta. Miała rozpuszczone, siwe włosy i długą, jasną koszulę nocną. Bose, pomarszczone stopy kurczowo wczepiały się w beton jak szpony. Spojrzała prosto na mnie i pokręciła głową.

Wszystko się wtedy we mnie zatrzęsło i nagle zrobiło mi się strasznie zimno, więc wróciłam do łóżka i nakryłam kołdrą głowę, żeby stara kobieta ze szponami nie mogła mnie tam zobaczyć.

Rano pielęgniarki zawiozły mnie na salę operacyjną i jedyne, co pamiętam, to zielone kafelki i te oczy tej lekarki, która mnie diagnozowała, wbite w jeden punkt.

I tak sobie myślę, że tak naprawdę to nigdy mnie nie dobudzili po tej operacji. Bo jak otworzyłam oczy, to wszystko było szare i porządne, zupełnie jak w snach. I wszystkie rzeczy były dokładnie tam, gdzie miały być.

Więc jadłam to jałowe szpitalne jedzenie i słuchałam tych nudnych książek, które czytała mi matka w izolatce, i czekałam, aż to się skończy. A potem wróciłam do domu babuni, ale to już nie był dom babuni, bo wszystko w nim było czyste i odmalowane, i nie było już stert przedmiotów w każdym pokoju. Więc czekałam, aż to się skończy, i czekałam, i czekałam i nadal w sumie czekam.

Czekam, aż skończy się ten sen i wróci moje życie, a czekając, robię to, czego ludzie chcą ode mnie, żeby mieć święty spokój.

Zawsze kładę się spać z duszą na ramieniu. I wierzę, że pewnego dnia, kiedy się obudzę, to obudzę się naprawdę, tak już w pełni. A póki co, czekam.

Czekam już dwadzieścia lat.

Zostaw komentarz

0